BLOG

Dlaczego szkoły tatuażu to kisiel z gówna, a nie tort czekoladowy?

tattoo

Dlaczego szkoły tatuażu to kisiel z gówna, a nie tort czekoladowy?

Zainspirowany dyskusją na fan pejdżu Rock’n’Ink odnośnie szkół tatuażu, postanowiłem nieco zgłębić temat. Zanim jednak wpisałem w znaną wyszukiwarkę magiczne frazy „kurs tatuażu” i „szkoła tatuażu”, poszukałem, trochę jak to wyglądało w przeszłości. Nie znalazłem praktycznie żadnej wzmianki o placówkach, które zajmowałyby się kształceniem przyszłych tatuatorów. Jedyne co można uznać za kurs to wysyłany pocztą samouczek dystrybutora sprzętu do tatuowania – Miltona Zeisa z lat 50, składający się z 20 lekcji. Co ciekawe, wielu tatuatorów starej szkoły wspominała w wywiadach wysyłkowe szkolenie Zeisa i najczęściej nie wypowiadali się przychylnie na ten temat.

Wracając do teraźniejszości po wklepaniu wiadomych haseł, moim oczom ukazało się kilkanaście takich przybytków. Po zrobieniu szybkiego researchu stwierdziłem, że mimo różnych miejscowości, łączy je wiele wspólnych cech.

Czas trwania takiego kursu, po którym można zostać gwiazdą tatuażu, ubiegać się o pracę w prestiżowych salonach lub otworzyć własną działalność, to zazwyczaj od trzech dni do jednego roku. W wielu z tych ofert nie znajduje się nawet drobnym druczkiem, zapis, że aby dostać się do szkoły konieczne jest portfolio z rysunkami, co więcej w paru przypadkach jest podkreślone, że nie trzeba umieć rysować, bo po to jest ten kurs, aby się nauczyć wszystkiego od podstaw. Oczywiście nauczyciele, to nie konkretne osoby, a anonimowi profesorowie z ASP i równie nieokreśleni tatuatorzy z wieloletnim stażem. Zajęcia odbywają się w kilkuosobowej grupie (za odpowiednią dopłatą można poprosić o indywidualny tok nauczania), najczęściej w wynajętych salach, a nie studiach tatuażu. Kurs zazwyczaj kończy się egzaminem i po wytatuowaniu, grejpfrutów, sztucznych skór, można wydziarać żywego modela (juhu!). Za pomyślnie zdany test praktyczny dostaje się certyfikat, a z konta znika od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Wiadomo, że edukacja w Polsce jest darmowa tylko z nazwy.

Przechodząc, do meritum i tego, co lubię najbardziej – krótko mówiąc będę się przypierdalał i rzucał argumentami, dlaczego nie mamy do czynienia z tortem czekoladowym (patrz tytuł).

Jak już niejednokrotnie wspominałem w swoich artykułach, tatuaż ma za sobą tysiące lat historii. W związku z tym, w sposób naturalny wytworzyły się pewne zwyczaje. Jednym z nich jest, jak w każdym rzemieślniczym fachu relacja uczeń-nauczyciel. Na przykład w Japonii osoba, która szkoliła się u mistrza przez kilka lat spędzała z nim cały swój czas.

Pomagała mu przy pracy, a także mieszkała z nim, przez co wchodziła do jego rodziny. W ten sposób powstawała więź jak między jedi i padawanem albo Batmanem i Robinem, oparta na zaufaniu i szacunku. Również na zachodzie wielu znanych tatuatorów, uczyło się rzemiosła od swoich nauczycieli, często służąc im przez dłuższy czas jako osobisty asystent i jednocześnie rozwijając swoje umiejętności. Tworzenie takich szkół to zinstytucjonalizowanie tej relacji i plucie siarczystą flegmą w starą twarz tradycji. Właściwie szkoły pomijają element stażu i uczą, że aby zostać tatuatorem, nie trzeba na to zasłużyć, wystarczy mieć odpowiednią ilość hajsu.

Żeby w ogóle zostać przyjętym na praktyki w studiu, trzeba pokazać, że rysunek nie jest czarną magią, jak rozpoznawanie kolorów dla daltonisty (wiem, bo sam nim jestem). Liczy się także wyczucie chwili i szczęście. Nie każdy tatuator jest fiutem, który broni dostępu do hermetycznego świata przed swoją potencjalną konkurencją. Najzwyczajniej wielu z nich nie ma czasu na uczenie nowej osoby, bo po prostu tonie w wiadomościach od klientów, a jego kalendarz jest zapełniony po brzegi.

Ale jeśli już uda się wyprosić o praktyki, o samym dziaraniu można zapomnieć na pewien czas. Najlepsi przyjaciele na początku tej drogi to mop, miotła, środki czystości i szkicownik do tworzenia nowych projektów w przerwach pomiędzy obowiązkami. Nauka polega na opanowaniu podstawowych zasad, jak rozkładanie stanowisk, poznanie organizacji miejsca pracy i ogólnych zasad BHP. Niby wieje nudą, ale jest to ważna część pracy w studiu i z drugiej strony można obserwować bardziej doświadczonych tatuatorów przy pracy i zasypywać ich tysiącami pytań. Przebywając, w studiu chłonie się ten niepowtarzalny klimat i w międzyczasie uczy się jak postępować klientami, rozmawiać z nimi, żeby sesja przebiegła miło, a nie nerwowo i w jaki sposób nie dać się zaszczuć osobom, które uważają, że w cenie tatuażu mają możliwość traktowania tatuatora jak szmatę. Tego się na kursie nie znajdzie. Człowiek uczy się, powtarzając pewne czynności, a wysłuchując kilku wykładów i po zrobieniu niewielu tatuażu, w ciągu paru dniu, nie ma możliwości nauczyć się tych podstaw, które zazwyczaj przyswajane są przez długie miesiące, a nawet lata.

Ktoś pewnie pomyśli: „Ej, no dobra, ale ja dostanę dyplom i mam papier, że jestem tatuatorem”. Ja na to odpowiem, że też kiedyś dostałem dyplom od kolegi, w liceum, był fajny i lata wisiał na mojej ścianie, ale czy ktoś wziąłby go pod uwagę, gdy szukałem pracy? No, nie bardzo i powiem więcej, dyplom z tych kursów nadaje się do podtarcia tyłka ewentualnie jako materiał na stateczek albo samolocik. Zasadniczo, wszyscy mają gdzieś takie papiery w środowisku tatuażu, a nawet powodują, że stary wyjadacz na widok czegoś takiego prawie schodzi na zawał ze złości. Bo jak ma się czuć koleś, czy kolesiówa, którzy siedzą w temacie od lat, zapierniczali jak małe samochodziki na swój sukces przez długi czas i ktoś przychodzi do nich, machając przed pyskiem zaświadczeniem o ukończeniu kursu i prosząc lub domagając się pracy w studiu, chociaż rysunek kuleje, a portfolio z tatuażami to koszmar senny. Właśnie po to są praktyki, żeby taka sytuacja nie miała miejsca. Dzięki temu można nauczyć się pokory i szacunku do innych, czego często brakuje mojemu i młodszym pokoleniom. Każdy musi jakoś zacząć, jednym nauka idzie szybciej, innym wolniej, ale nie ma takiej siły, aby po kilku wykonanych tatuażach prezentować godny poziom.

Nie ma co ukrywać, szkoły tatuażu to całkiem droga sprawa. Wydaje mi się, że lepiej można spożytkować, tę kasę kupując konkretny sprzęt, materiały do rysowania, malowania i jeszcze na piwo zostanie. Chyba lepiej zainwestować ciężko zarobione pieniądze w coś, co może przynieść później zysk i satysfakcję niż płacić za wątpliwej jakości dyplom.

Czytając oferty kursów, odnosi się wrażenie, że ich organizatorzy przekonują potencjalnych zainteresowanych o łatwości takiego szkolenia, głównie ze względu na krótki czas trwania. Otóż wcale tak nie jest, tatuowanie to cholernie ciężkie zajęcie, do którego nie każdy ma predyspozycje. Same chęci nie wystarczą, liczą się również zdolności manualne, wyobraźnia lub chociaż rzemieślnicze zacięcie.

Podsumowując, tatuaż od zawsze związany jest z wolnością artystyczną i nie pasuje do akademickich ławek i sztywnych ram. Szkoły wykorzystują fakt, że wiele osób, które chcą dziarać, nie wiedzą jak się do tego zabrać. Wykorzystują ludzką naiwność i mimochodem zabijają w pewien sposób kulturę tatuażu. Oczywiście nie jestem żadnym autorytetem w tej dziedzinie, sam tylko staram się przybliżyć mniej i bardziej znane fakty z historii tatuażu, dlatego polecam sprawdzić stronę notattooschool.com. Gdzie ogromna liczba tatuatorów, pracujących w zawodzie, staje przeciwko tworzeniu takich szkół.

Łukasz „Jaco” Jacoszek